30.12.14

Ulubieńcy ostatnich miesięcy


W tym roku nie będzie wielkich kosmetycznych rankingów. Stary rok żegnam ulubieńcami ostatnich miesięcy. Jeśli jednak miałabym go w jakiś sposób podsumować pod względem kosmetycznym, zdecydowanie należał do Essie. Od kiedy kupiłam Fiji, lakiery przewijały się na blogu regularnie, a na paznokciach nosiłam je non stop.

Poza tym, 2014 zdecydowanie był rokiem pielęgnacji. Wyłączając lakiery, na placach dwóch rąk, mogę wyliczyć ilość kosmetyków kolorowych, które kupiłam. Z tego większość stanowiły szminki. Pielęgnacyjnym swawolom sprzyjał fakt, że siedząc na urlopie macierzyńskim nie było specjalnie okazji udzielać się towarzysko. Makijaż ograniczyłam więc do minimum, a niedostatki rekompensowałam sobie wieczorami, malując paznokcie, nakładając maseczki i wsmarowując w siebie kremy i balsamy.

Skoro o balsamach i kremach mowa, pod koniec roku miałam w końcu możliwość zaopatrzyć się w zapas kosmetyków Phenome. Pierwsze próby i testy mam już za sobą i chyba mogę nieśmiało przepowiedzieć, że rodzima marka ma sporą szansę zdominować moją pielęgnację w nadchodzącym roku. Na razie moje serce skradł scrub do ciała, ale pretendentów do miana ulubieńców mam już kilku. Ale o tym innym razem. Teraz pora na hity grudnia i listopada.


1. Planeta Organica marokański balsam do włosów - na jego temat rozpisałam się <tutaj>. Rewelacyjnie wygładza i nawilża włosy, nadaje im puszystości i sypkości. Jednym zdaniem robi wszystko to czego oczekuję od odżywki. Dodatkowo ma świetny orientalny zapach, choć ten niekoniecznie wszystkim przypadnie do gustu, bo jest dość mocny i ciężki.

2. Phenome Pure Sugarcane Nourishing deeply sweet scrub - jak ja go uwielbiam! Za wszystko (poza ceną, ale tę kwestię na razie przemilczmy). Ten wzbogacony olejkami scrub cukrowy, rewelacyjnie wygładza ciało, świetnie je pielęgnuje i obłędnie pachnie. Jeśli chcecie zafundować sobie relaksujące domowe spa, Phenome nada się do tego celu idealnie. Na razie na tym króciutkim podsumowaniu poprzestanę, ale więcej na jego temat niebawem.


3. Essie Hip-anema - cudowna, żywa czerwień z pomarańczowymi tonami towarzyszyła mi w czasie Świąt. Poza piękną prezencją, wykazała się też przyjemną w aplikacji kremową formułą, dobrym kryciem i trwałością. W pełnej krasie obejrzycie ją <tu>.

4. Essie Beyond Cozy - drugi świąteczny lakier, który będzie idealną propozycją na karnawał i Sylwestra. Postaram się pokazać go bliżej w styczniu, choć wielu z Was zapewne jest znany. W końcu to żadna nowość. Beyond Cozy wciąż cieszy się popularnością, a mnie, zatwardziałą przeciwniczkę piaskowych lakierów, ujął cudownym złoto-srebrnym glitterem, bezproblemową formułą i całkiem dobrym kryciem. Na paznokciach wygląda bajecznie.


5. Dermika Biogeniq Krem-maska redukujący zmarszczki do całodobowej pielęgnacji skóry wokół oczu - na początku, od razu sprowadzę Was na ziemię, ten krem zmarszczek nie redukuje. Ale w ulubieńcach i tak się znalazł, bo posiada wszystkie pozostałe cechy dobrego kremu pod oczy. W końcu nic mnie nie drażni, jestem zadowolona z jego właściwości pielęgnacyjnych i odpowiada mi konsystencja. Nie jest rzadkim, kremowym maziajem, który siedzi na skórze i wchłania w nieskończoność (trafiam na takie regularnie), ale lekkim kremem, który skóra wchłania błyskawicznie, a o jego obecności na skórze świadczy tylko dobry poziom nawilżenia. Z tego względu idealnie nadaje się na dzień, choć wieczorem również po niego sięgam.

6. Szminka Rimmel Moisture Renew - 180 Vintage Pink - to dość ciemny róż, z dużą dawką fioletu. Kolor iście jesienny, choć z pewnością poradzi sobie i w cieplejszych porach roku. Pomadka pięknie wygląda na ustach i świetnie nawilża. Noszę ją od dwóch miesięcy na zmianę z masełkiem Berry Smoothie z Revlonu. Jeśli jesteście ciekawe jak wygląda na ustach, zapraszam <tu>.

Znacie moich ulubieńców? Jestem pewna, że chociaż po części tak Może macie ochotę podzielić się Waszymi odkryciami? W tym wypadku, rozpisujcie się, chętnie poczytam :)

pozdrawiam serdecznie

Kinga
SHARE:

23.12.14

Essie - Hip-anema


Znacie piosenkę "The Girl From Ipanema?" Tytułowa Imapena to tętniącą życiem, słoneczna dzielnica Rio de Janeiro. Jeśli miałabym jej nazwą obdarzyć lakier do paznokci, zdecydowanie byłby to odcień równie gorący i żywy. Dokładnie taki jak Essie Hip-anema.

Chyba nie tylko mnie zdarzyło się ulec któremuś Essiakowi właśnie ze względu na nazwę. Osobiście mam co najmniej kilku faworytów, a Hip-anema niedawno stała się jednym z nich. Mam słabość do dziewczyny z Ipameny. Ma dla mnie znaczenie sentymentalne, kojarzy się z fajnymi czasami, z beztroską i małą knajpką daleko na południu Polski, w której muzycy leniwie wybrzękiwali kolejne nuty, wtedy jeszcze nie znanej mi piosenki. Może to zabrzmi dziwnie, ale dzięki Essie, mam te wspomnienia zamknięte w małej czerwonej buteleczce.


Essie Hip-anema to soczysta, żywa czerwień z dodatkiem pomarańczowych tonów. To taki typ koloru do którego jeszcze niedawno nie byłam przekonana - obstawałam bowiem przy zdaniu, że mieszanina czerwieni i pomarańczu nie będzie się na moich paznokciach prezentowała dobrze. Jak się okazało, zupełnie bez powodu - wygląda niesamowicie pięknie.

Konsystencja jest wzorowa, to typowy krem, który łatwo rozprowadza się po płytce. Kryje po jednej warstwie, jednak w odpowiednim świetle można zauważyć lekko prześwitujące końcówki. Aby pozbyć się tego efektu i pogłębić kolor, nakładam więc dwie.



Przypuszczam, że lakierów taki jak ten znajdziecie sporo, z drugiej strony jednak, o której czerwieni można powiedzieć, że nie jest powtarzalna? W przypadku Hip-amena, każda lakieromaniaczka ma zapewne w swoich zbiorach jeden, bądź kilka zamienników. Mimo wszystko, jeśli szukacie tego typu czerwieni, i lubicie Essie, warto zwrócić na nią uwagę.

Wesołych Świąt!
Kinga

SHARE:

18.12.14

Planeta Organica - balsam marokański i szampon turecki


W ostatnich tygodniach moją włosową pielęgnację ponownie zdominowały rosyjskie hity z Planeta Organica. Po małej przerwie, i romansami z innymi kosmetykami, z całą pewnością mogę stwierdzić, że moje zdanie na temat prezentowanej dwójki nie zmieniło się ani trochę. No i chyba pora najwyższa, aby światło dzienne ujrzała recenzja.

Niewątpliwie największą gwiazdą jest tu balsam marokański. To on od dawna cieszy się popularnością, całkiem zresztą słuszną. Najczęściej używam go w duecie z szamponem tureckim, który, również zasługuje na chwilę uwagi. Tak więc od szamponu zacznę recenzję. 

Na początku rzut oka na skład:

Aqua with infusions of: Organic Eucalyptus Globulus Leaf Oil, Corylus Avellana Seed Oil, Cinnamomum Zeylanicum Bark Oil, Organic Citrus Grandis Fruit Extract, Eugenia Caryophyllus Seed Extract, Vanilla Planifolia Flower Extract, Cinnamomum Cassia Bark Extract, Magnesium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Lauryl Glucoside, Decyl Glucoside, Glycol Distearate, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid, Sodium Chloride, Parfum, Citric Acid

Kluczowe składniki to olej z liści eukaliptusa, orzecha laskowego, cynamonu i grejpfruta oraz ekstrakt z wanilii. Substancje myjące znajdują się dopiero na dalszych pozycjach. Zapach szamponu (dla mnie dość istotna sprawa) początkowo może zaskoczyć. Spodziewałam się cynamonowo-waniliowej bomby, natomiast dostałam coś co na początku jawiło mi się jako mocna mieszanka ziół. Zapach, który nie każdemu przypadnie do gustu, a który ja od razu pokochałam. Po chwili zastanowienia i zerknięciu na skład, rzeczywiście rozpoznaję w nim intensywny aromat eukaliptusa, rozgrzewającą woń cynamonu i cierpkość grejpfruta. Niesamowicie działa na zmysły i fajnie pobudza, do tego utrzymuje się na włosach po umyciu, potęgując uczucie świeżości i czystości. 

Odnośnie działania. Na początek banał, choć dość istotny. Szampon dobrze się pieni i nie plącze włosów. Przyznam szczerze, że nie tego się spodziewałam po pierwszym zerknięciu na skład i tu miło się zaskoczyłam. Dozownik z wydziela dość skromne porcje, więc trzeba kilka pompek, aby wydobyć wystarczającą ilość produktu. Po umyciu włosy są w dobrym stanie, a szampon świetnie radzi sobie z oczyszczaniem i nie obciąża ich nawet po kilku sesjach. Zawarte w nim olejki zapewniają dodatkową dozę pielęgnacji jednak przy moich suchych i cienkich włosach nie jest ona wystarczająca, abym mogła obejść się bez odżywki. I tu do akcji wkracza drugi produkt.


Balsam Marokański pokochałam od pierwszego użycia, najpierw za cudowny orientalny zapach, a zaraz potem za efekty. 

Aqua with infusions of Argania Spinosa Kernel Oil, Organic Mentha Piperita (Peppermint) Leaf Extract, Rosa Damascena Flower Extract, Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Flower Extract, Eucalyptus Globulus Leaf Oil, Organic Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Cetearyl Alcohol, Glycerin, Behentrimonium Chloride, Cetrymonium Chloride, Quaternium-87, Hydroxyethylcellulose, Cetrimonium Bromide, Benzyl Alcohol, Sorbic Acid, Benzoic Acid, Citric Acid, Parfum.

Skupiając się na tym co dobre, a to na szczęście znajduje się na początku składu, mamy tu olej arganowy, ekstrakt z mięty, róży damasceńskiej, kwiatu pomarańczy, olej z liści eukaliptusa i oliwę z oliwek. Zapach po raz kolejny wprawił mnie w zachwyt i myślę, że wielbicielkom cięższych, orientalnych woni, powinien przypaść do gustu. Wiem, że to jedynie dodatek i nie powinnam rozwodzić się nad nim w pierwszej kolejności, ale przyznam szczerze, że były takie przypadki, gdy piękny aromat kosmetyku potrafił przesłonić mi jego mniejsze wady. Na szczęście tym razem nie ma takiej potrzeby, bo o wadach balsamu ciężko byłoby mi cokolwiek napisać. Nie widzę żadnych. Podczas gdy niektórzy narzekają na kiepską wydajność, ja w tej kwestii nie mam zastrzeżeń. Tym bardziej, że cena nie jest zaporowa i balsam kupimy za około 18 zł. W tej kwocie dostajemy kosmetyk, który, w moim przypadku, zapewnia lśniące, idealnie wygładzone i dobrze nawilżone włosy. Balsam zlikwidował problem puszenia, sprawił, że włosy są sypkie i niesamowicie miękkie w dotyku. Dodatkowo, po dłuższym stosowaniu nie spowodował obciążenia, a różnicę po jego użyciu wciąż widać u mnie gołym okiem.


Balsam i szampon tworzą razem zgrany zespół, który nie byłby jednak tak skuteczny, gdyby nie pierwszy z wymienionych kosmetyków. Balsam marokański mogę zdecydowanie polecić, bo poradzi sobie świetnie w duecie z wieloma innymi szamponami. Szampon tybetański natomiast, jest po prostu dobrym produktem, który świetnie spełnia swoją funkcję umilając proces mycia głowy pięknym zapachem. Dodatkowym plusem jest fakt iż zawiera całkiem słuszne ilości składników korzystnych dla wzrostu i wzmocnienia włosów. 

Ciekawa jestem ile z Was miało okazję z nich korzystać. Jakie są Wasze wrażenia? Sprawdziły się u Was, czy może nie byłyście z nich zadowolone?

pozdrawiam
Kinga

SHARE:

11.12.14

Essie - Big Spender


Podczas gdy na wielu blogach można podziwiać (bardzo piękną) zimową kolekcję Essie, u mnie znowu królują starocie. Przyznaję, że miłością do Essie zapałałam dość późno, przez co teraz uzupełniam swoje zbiory o te mniej i bardziej znane egzemplarze, które u niektórych z Was od dawna kurzą się na półkach. Od czasu do czasu będę więc pokazywała buteleczki, które moim zdaniem są najbardziej tego warte. W końcu, czy te bardziej leciwe ślicznotki nie zasługują na przypomnienie?

Na pewno uwagi wart jest Big Spender. Kolor przez Essie opisywany jest jako fiolet z kroplą czerwieni, dla mnie jednak jest oczywistą fuksją. Posiada kremową formułę i kryje przy dwóch warstwach. Aplikacja jest bezproblemowa, lakier nie rozlewa się na skórki. Posiadaczki wersji z szerokim pędzelkiem (takową mam i ja) powinny być całkowicie usatysfakcjonowane. Pędzelek wyprofilowany jest idealnie i za jego pomocą po dwóch, trzech pociągnięciach pokryjemy całą płytkę. Trwałość standardowa, posiłkując się Seche Vite nosiłam go na paznokciach 4 dni.




Mam wrażenie, że Big Spender to kolor, który pasuje niemalże każdemu i nosi się dobrze niezależnie od pory roku. Rewelacyjnie wygląda teraz, w towarzystwie swetrów, ale przypuszczam, że z letnią opalenizną będzie prezentował się równie dobrze.

A co obecnie gości na Waszych paznokciach? :)

pozdrawiam
Kinga
SHARE:

2.12.14

Listopadowe zużycia - mini recenzje


Jak co miesiąc o tej porze, nadchodzi pora na zebranie pustych opakowań i podsumowanie zużyć. Tym razem zrobienie zdjęć było prawdziwym wyzwaniem bo pogoda, a konkretnie brak słońca, konsekwentnie zniechęcała mnie do podjęcia jakichkolwiek prób. Na szczęście z niewielką pomocą świątecznych lampek, udało mi się rozpędzić listopadową szarugę.

Wracając do zużyć listopada, ta oto skromna piątka opuszcza moje kosmetyczne zastępy. Z większością żegnam się na zawsze, a powrót dopuszczam jedynie w przypadku jednego z nich. Z resztą, jeśli pamiętacie ostatnich ulubieńców, zapewne wiecie, o którym produkcie mowa.

Zapraszam do mini recenzji.


1. Yves Rocher Riche Creme krem przeciwzmarszczkowy pod oczy - niestety, ale to ostatni kosmetyk z linii Riche Creme jaki kupiłam. Krem nawilża okolice oczu w stopniu wystarczającym, jednak wysoka cena i masa niesamowicie pozytywnych recenzji (wystarczy wejść na wizaż), sprawiły, ze miałam wobec niego bardzo wysokie oczekiwania. Doskonale pamiętam lekturę całych postów, w których użytkowniczki zarzekały się, jakoby ten krem faktycznie spłycał zmarszczki. Do tego akurat podchodziłam z rezerwą i jak się okazało, całkiem słusznie. Ostatecznie nie jestem z niego zadowolona, choć krzywdy mi nie zrobił. Przede wszystkim lubię treściwsze formuły, poza tym bardzo przeszkadzał mi zapach, charakterystyczny dla całej linii Richer Creme. I choćby ze względu na niego raczej podaruję sobie dalsze przygody z tą serią.

2. Sally Hansen Diamond Strenght wzmacniający preparat do paznokci - mimo że w opakowaniu została jeszcze prawie połowa, pozbywam się go, gdyż nie nadaje się do dalszego użytku. Odżywkę stosowałam solo lub jako bazę. W obu przypadkach nie robiła nic specjalnego. Utrzymywała paznokcie w jako takim stanie, jednak nie zauważyłam ani wzmocnienia, ani przedłużenia trwałości lakieru. Dodatkowo w połowie opakowania, produkt zgęstniał i zwyczajnie się zepsuł, a moje paznokcie z dnia na dzień zaczęły się łamać i rozdwajać. Niestety, nie wiem, czy to wina konkretnego egzemplarza, czy ten produkt tak ma. Niemniej jednak, co do winowajcy w tym przypadku nie mam wątpliwości, tym bardziej, że tydzień po odstawieniu i przerzuceniu się na Nail Tek, stan paznokci znacznie się poprawił.


3,4. Natura Siberica Aralia Mandshurica Night Cream/Day Cream - dwa kremy do cery suchej, na dzień i na noc rosyjskiej marki Natura Siberica okazały się pielęgnacyjnymi niewypałami. W skrócie - po prostu słabo nawilżają. Więcej na ich temat przeczytacie tu <klik>.


5. Kawowy żel pod prysznic Yves Rocher Jardins du Monde - zaliczył swój debiut w ulubieńcach października. Pachnie przepysznie, słodką kawą z mlekiem. Jedyny zdenkowany produkt, z którego byłam w pełni zadowolona.

Podsumowując, zużycia ubiegłego miesiąca prezentują się wyjątkowo skromnie i poza kawowym żelem, właściwe żadnego kosmetyku polecić nie mogę. Szkoda, choć z drugiej strony, satysfakcja z pozbycia się pustych opakowań skutecznie tłumi uczucie rozczarowania. Tym bardziej, że mam kilka obiecujących nowości, które z ogromną chęcią włączę do pielęgnacji.

A Wy? Coś Was ostatnio zachwyciło, coś rozczarowało?

pozdrawiam
Kinga
SHARE:

27.11.14

Natura Siberica Aralia Mandshurica - krem do cery suchej na dzień i na noc


Moje doświadczenia z naturalnymi kosmetykami do twarzy nie są specjalnie udane. Ich popularność sprawiła, że przerobiłam kilka kremów różnych producentów, mając wobec nich dość wysokie oczekiwania. Niestety, w jednym przypadku moja cera zareagowała przesuszeniem, w innym krem ją zapychał. Raz skończyło się na podrażnieniu i uczuleniu, a jeśli już znalazłam taki, który nie robił mi krzywdy, to zwykle nie odpowiadał mi zapach lub formuła. Krótko mówiąc, zawsze było coś nie tak. 

Na kremy Natura Siberica natrafiłam przy okazji zakupów na stronie któregoś sklepu z rosyjskimi produktami. W głowie kołatała mi myśl, że może niesłusznie skreślam naturalne kosmetyki do twarzy i zanim postawię kropkę nad "i", wypadałoby dać im jeszcze jedną szansę. Postanowiłam pójść na kompromis, bo kremy nie mają całkowicie naturalnych składów, ale posiadają wszelkie certyfikaty plasujące je w grupie kosmetyków naturalnych i organicznych (nie zawierają sztucznych tłuszczy, olejów, silikonów, parafiny, syntetycznych składników chemicznych, parabenów i innych substancji uzyskiwanych przy destylacji ropy naftowej).


Większość z Was (tych blogujących przynajmniej) pewnie wie, że nie jest łatwo zrecenzować krem. O ile można opisać krótkoterminowe efekty, takie jak stopień nawilżenia, czy szybkość wchłaniania, tak właściwe działanie pozostaje, że tak enigmatycznie napiszę, zagadką przyszłości. Na podstawie kilku czynników mogę przewidzieć, czy stosowanie danego kosmetyku niesie przyszłe korzyści dla mojej skóry. Dodatkowo, żeby faktycznie je zaobserwować i móc ocenić, musiałabym być mu wierna dłużej niż miesiąc/dwa. Dlatego do recenzji kremów zabieram się jak pies do jeża (na przykład pisząc długie wstępy). A jeszcze trudniej jest, gdy bohaterowie recenzji, tak jak dzisiejsi, budzą we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony składy wyglądają dobrze. Z drugiej jednak czuję, że moja skóra potrzebuje nieco innej pielęgnacji. Zastanawiam się, czy to kwestia przyzwyczajenia do kremów cięższego kalibru, czy lżejsze kosmetyki, które mimo że pielęgnują, dostatecznego nawilżenia nie są w stanie mi zapewnić.

Skład kremu na dzień: Aqua, Coco-Caprylate/Caprate, Ethylhexyl Methoxycinnamate, Cetearyl Alcohol, Cetearyl Glucoside, Glyceryl Stearate, Diethylamino Hydroxybenzoyl Hexyl Benzoate, Bis-Ethylhexyloxyphenol Methoxyphenyl Triazine, Glycerin, Sorbitol, Sodium Stearoyl Glutamate, Tocopherol, Sodium Hyaluronate, Xanthan Gum, Pinus Sibirica Seed Oil Polyglyceryl-6 EstersPS, Hydrolyzed Wheat Protein, Parfum, Prunus Persica Leaf Extract, Linum Usitatissimum Seed Oil, Aralia Mandshurica Extract, Palmitoyl Tripeptide-5, Dipeptide Diaminobutyroyl Benzylamide Diacetate, Chamomilla Recutita (Matricaria) Flower Water, Melissa Officinalis Flower/Leaf/Stem Extract, Arnica Montana Flower Extract, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Aquilegia Sibirica Extract, Festuca Altaica Extract, Hesperis Sibirica Extract, Citric Acid, Corn Starch, Dehydroacetic Acid, Benzyl Alcohol, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Ethylhexylglycerin, CI 75125, CI 75130, Citronellol, Geraniol, Hexyl Cinnamal, Hydroxyisohexyl 3-cyclohexene Carboxaldexyde, Linalool, Butylphenyl Methylpropional, Alpha Isomethyl Ionone.

Skład kremu na noc: Aqua, Butyrospermum Parkii(Shea) Butter, Dicaprylyl Ether, Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Octyldodecanol, Cetearyl Glucoside, Glycerin, Sorbitol, Tocopherol, Prunus Persica Leaf Extract, Persea Gratissima (Avocado) Fruit Oil, Macadamia Ternifolia Nut Oil, Triticum Vulgare (Wheat) Germ Oil, Sodium Stearoyl Glutamate, Sodium Hyaluronate, Parfum, Hydrolyzed Wheat Protein 9, Glyceryl Linoleate, Glyceryl Oleate, Glyceryl Linolenate, Xathan Gum, Palmitoyl Tripeptide-5, Dipeptide Diaminobutyroyl Benzylamide Diacetate, Citric Acid, Pinus Siberica Seed Oil, Polyglyceryl-6 EstersPS, Bisabolol, Linum Usitatissimum Seed Oil, Aralia Mandshurica Extract, Chamomilla Recutita (Matricaria) Flower Water, Calendula Officinalis Flower Extract, Avena Sativa Seed Extract, Aquilegia Sibirica ExtractWH, Festuca Altaica ExtractWH, Hesperis Sibirica ExtractWH, Dehydroacetic Acid, Benzyl Alcohol, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Ethylhexylglycerin, Corn Starch, CI75810, CI75130, Caramel, Citronellol, Geraniol, Hexyl Cinnamal, Hydroxyisohexyl 3 – cyclohexene Carboxaldexyde, Linalool, Butylphenyl Methylopropional, Alpha Isomethyl Ionone.

Uwaga, na wielu stronach internetowych krążą nieprawdziwe listy składników, sugerujące, że są to kosmetyki 100% naturalne. Nie wiem czym jest to spowodowane, być może kremy były kiedyś dostępne w innych wersjach. Jaki jest ich właściwy skład widać powyżej - kremy zawierają sporo substancji czynnych pochodzenia naturalnego, ale też niewielką ilość konserwantów, czy substancji zapachowych. 



Celowo sięgnęłam po wersje do skóry suchej, kierując się wcześniejszymi doświadczeniami. Te podpowiadały mi, że moja cera, którą określiłabym jako normalną ze skłonnością do przesuszeń, może potrzebować podwójnej dawki nawilżenia.

Przejdźmy do kremu na noc. Ten zawiera między innymi masło shea, ekstrakt z liści brzoskwinii, olej awokado, makadamia, z kiełków pszenicy, czy lniany. W składzie znalazła się też woda rumiankowa, nagietek i oczywiście kilka akcentów syberyjskich: aralia mandżurska, kostrzewa ałtajska i ekstrakt z orlika syberyjskiego. Dodatkowo bazą jest organiczny olej z cedru syberyjskiego. Wszystko brzmi bardzo ładnie i powinno działać. Niestety, nie do końca tak jest. Już przy pierwszym użyciu moją uwagę zwrócił lekko perfumowany, kwiatowy zapach. Niektórym będzie on odpowiadał, bo w sumie jest dość przyjemny. Ja jednak nie lubię tego typu atrakcji w kosmetykach do twarzy. Co więcej, mam wrażenie, że krem natłuszcza, ale nie nawilża zbyt dobrze. Mimo stosunkowo gęstej i treściwej konsystencji, którą na ogół lubię, nie sięgałam po niego chętnie. Nieco wolno się wchłaniał, co w sumie jest do przeżycia w przypadku kosmetyku na noc, ale słabe nawilżenie przy produkcie do cery suchej jest nie do przyjęcia.

Podobne odczucia miałam w przypadku kremu na dzień. Wraz aralią mandżurską, która ma zapewnić skórze miękkość i elastyczność, w składzie znalazła się część olei i ekstraktów zawartych w kremie na noc. W znajdziemy tam też też kwas hialuronowy odpowiedzialny za nawilżenie i witaminę E, która zwiększa elastyczność skóry. Na dokładkę mamy filtr SPF-20 (Ethylhexyl Methoxycinnamate - jest niestety filtrem przenikającym). Sam krem ma lżejszą formułę i wchłania się szybko, z tego też względu liczyłam, że będzie idealną bazą pod makijaż. Niestety, bywały takie dni, że nawet bez niego moja skóra była ściągnięta i przez większość dnia czułam dyskomfort. Wraz z początkiem jesieni, przy spadku temperatur i suchym powietrzu w nagrzanym mieszkaniu, perspektywa stosowania go nie jawiła mi się zbyt kolorowo.

Oba kosmetyki przy pierwszych testach wypadły całkiem obiecująco. Dodatkowym plusem była przyjemna szata graficzna i opakowanie typu airless, dzięki któremu dozowanie było łatwe i higieniczne. Niestety, po raz kolejny rozczarowało mnie działanie nawilżające. Dla mnie jest po prostu za słabe. Przy kremie na noc ratowałam się serum witaminowym z Lumene, natomiast krem na dzień spisywał się jako tako, tylko w przypadku gdy nie nosiłam makijażu, lub używałam lekkiego kremu tonującego.

Mimo wszystko, warto przyjrzeć się obu produktom. W żadnym wypadku ich nie odradzam, składy są ok, choć nie tak dobre jak mogłoby się wydawać. Po prostu nie polecam posiadaczkom cer suchych, bo w tej kwestii nie spełniają obietnic producenta.

Ciekawa jestem czy, ktoś z Was stosował kremy z Natura Siberica oraz jakie są Wasze doświadczenia z całkowicie naturalnymi kosmetykami do twarzy. Sprawdzają się u Was, czy tak jak ja, wciąż czujecie niedosyt i rozczarowanie?

pozdrawiam
Kinga
SHARE:

21.11.14

MAC Melba


Jeszcze parę lat temu, kwestię różu do policzków traktowałam po macoszemu. Miałam w swoich zbiorach jeden przypadkowy, koniecznie różowy. Na ogół nakładałam go byle jak, lub, widząc nieciekawy efekt końcowy, zupełnie z niego rezygnowałam. Młoda byłam i zanim do malowania się zaczęłam podchodzić nieco bardziej świadome, przerobiłam chyba wszystkie popularne błędy makijażowe. Szkoda, że w moich nastoletnich latach nie było internetu, youtuba i blogów urodowych.

Bo gdyby były, pewnie wcześniej dowiedziałabym się, że ceglaste kolory z kosmetyczki mamy nie służą do konturowania. Może nawet sprawiłabym sobie Melbę jako mój pierwszy róż - podobno to odcień, który pasuje każdemu i świetnie nadaje się dla osób, które nie mają doświadczenia w temacie. Warto o tym pamiętać, jeśli planujecie zakupy w ciemno, jak ja. Niestety od najbliższego MACa dzieli mnie kilkadziesiąt kilometrów.


Przejdźmy do spraw technicznych. MAC Melba to róż prasowany o wykończeniu matowym, jego kolor określiłabym jako brzoskwinia z domieszką koralu. Odcień jest stosunkowo zachowawczy, przez co łatwo przejść obok niego obojętnie, jednak nie jest to w żadnym stopniu jego wadą. Nałożony na kości policzkowe prezentuje się bardzo naturalnie, pięknie ożywiając i odświeżając cerę.

Aplikacja odbywa się bez większych problemów. Róż jest stosunkowo dobrze napigmentowany, ale nie trzeba obchodzić się z nim szczególnie ostrożnie. Ładnie się rozprowadza i nie ma tendencji do robienia plam. Zazwyczaj używam go w duecie z pędzlem Zoeva 127, który możecie zobaczyć na jednym ze zdjęć.


Aż chciałoby się na zwieńczenie recenzji napisać, że trzyma się na policzkach od rana do wieczora. Niestety, w ciągu dnia stopniowo znika z twarzy i trzeba nałożyć go ponownie. Trwałość jest przyzwoita, ale nie rewelacyjna - przetrwa imprezę, przetrwa dzień w szkole/pracy, ale i jedno i drugie już nie. Zakładam, że przy odpowiednim utrwaleniu makijażu można by przedłużyć jego żywotność, ale na co dzień nie stosuję takich zabiegów.

Ostatecznie jednak Melbę polecam. Cena jest wysoka, ale należy wziąć pod uwagę fakt, że taki kosmetyk posłuży nam kilka lat. Kolor jest na prawdę godny uwagi, a przyjemne wykończenie i bezproblemowa aplikacja sprawiają, że sięgam po niego praktycznie codziennie.

pozdrawiam
Kinga
SHARE:

14.11.14

Szminka Rimmel Moisture Renew - 180 Vintage Pink


Vintage Pink proszę Państwa to mój wielki powrót do różu. Właściwie to już od pierwszego użycia wiedziałam, że ten kolor to strzał w dziesiątkę - ten odcień różu bowiem, jako jeden z niewielu nie gryzie się moim typem urody i przy okazji idealnie wpisuje się w jesienne trendy (a przynajmniej te moje, osobiste).

Sięgając w sklepie po Moisture Renew spodziewałam się dobrej formuły, bo taka na ogół charakteryzuje pomadki Rimmel. Już sama nazwa zawiera obietnicę nawilżenia, więc w moim mniemaniu nie mogła zawieść. I nie zawiodła. Pod tym względem jest bardzo przyzwoicie, co dla mnie niezwykle istotne, w końcu szminka ma się sprawdzić zimą i jesienią. Może niekoniecznie oczekujcie, że wypielęgnuje Wam usta, ale z pewnością nie doprowadzi do ich wysuszenia.


Formuła jest niesamowicie kremowa, a pigmentacja świetna. Szminka nie zawiera żadnych drobinek i utrzymuje się na ustach całkiem długo, pod warunkiem, że nie zamierzamy jeść, czy pić. Nie oszukujmy się, po posiłku trzeba nałożyć ją ponownie. No cóż nie można mieć wszystkiego, ale standardowa trwałość akurat snu z powiek mi nie spędza.

Kolor określiłabym jako pudrowy róż z dawką jagody. Dla mnie wybór idealny, bo tego rodzaju odcienie dobrze współgrają z moją cerą. Wygląda dobrze teraz gdy jestem blada, ale myślę że z opalenizną również będzie się świetnie prezentować.


Jest coś czarującego w tej pomadce i moim zdaniem to kombinacja koloru, nazwy i zapachu. Dzięki nim mogę się a chwilę przenieść w czasy, gdy podkradałam kosmetyki mamie. Jej szminki miały charakterystyczny zapach, który rozpoznałam właśnie w Vintage Pink. Na dzień dzisiejszy jest moim ulubieńcem i niezbędnikiem. Przynajmniej do czasu znalezienia nowej szminkowej miłości.

pozdrawiam
Kinga
SHARE:

13.11.14

Zakupy - Rossman i Natura


Promocja w Rossmanie trwa, a wraz z nią trwa narzekanie. Narzekanie pociągną za sobą jeszcze więcej narzekania i nagle wszyscy mają czegoś dość. Dość pisania o promocji, narzekania na promocję, narzekania na osoby narzekające na promocję, w końcu dość samej promocji. Ja osobiście mam to gdzieś i dla odmiany napiszę i o promocji i o zakupach. Nie tylko Rossmanowskich, bo moje nogi poniosły mnie również w stronę Natury. Tak, tak tam też była promocja, co prawda nie tak fajna jak ta w Rossmanie, ale wystarczyło, żeby taką wygłodniałą kosmetykomaniaczkę jak ja przyciągnąć. Bo musicie wiedzieć, że zakupów kosmetycznych nie robiłam już ho ho i na łowy szłam z realnej potrzeby uzupełnienia zapasów.

Aha ostatnio jestem też stałą bywalczynią aptek, więc przy okazji jednej wizyty robiłam sobie prezent i kupiłam zachwalany Beauty Elixir od Caudalie. Przed napisaniem posta udało mi się przetestować zakupy i myślę, że mogę się z Wami podzielić wstępnymi opiniami.


1. Rimmel Stay Matte baza pod makijaż - biję się w pierś, bo sama kiedyś popełniłam zdanie twierdzące, że bazy pod makijaż są zbędne. No dobrze, niezbędnie nie są, ale jeśli się trafi na odpowiednią, potrafią być całkiem użyteczne. Baza Rimmela, na szczęście nie ma nic wspólnego z silikonowymi ohydztwami z którymi miałam do czynienia lata temu i przez które nabawiłam się urazu. Na razie użyłam jej kilka razy, więc za krótko aby wydać werdykt, ale wstępnie uważam, że jest całkiem niezła.

2. Eveline Cosmetics nawilżający peeling do rąk - całkiem fajny peeling o bardzo przyjemnym waniliowym zapachu. Wydaje mi się, ze faktycznie nieźle nawilża, choć nie bardzo jeszcze rozgryzłam czy mam go zmyć po użyciu, czy zostawić na dłoniach. Chętnie bym zostawiła, ale te drobinki trochę przeszkadzają. Oświećcie mnie, bo NIE WIEM.


3. Podkład Revlon Nearly Naked 130 shell - zdecydowałam się wypróbować Nearly Naked zachęcona większością opinii na jego temat. Wstępnie mogę napisać, że podkład okazał się strzałem w dziesiątkę, zarówno pod względem działania jak i koloru. Ma lekką konsystencję i ładnie stapia się ze skórą. Po nałożeniu cera wygląda świeżo i promiennie. Oby był to obiecujący początek długiej przyjaźni.

4. Caudalie Beauty Elixir - czyli woda rozświetlająca. Ma za zadnie wygładzać i rozświetlać skórę, czego według mnie nie robi. Co nie znaczy, że to kosmetyk do niczego - jak na mój gust to po prostu świetny tonik. Stosuję elixir rano, na czystą skórę przed nałożeniem kremu. I muszę przyznać, że niesamowicie odświeża. To taki natychmiastowy zastrzyk energii po nieprzespanej nocy, a tych mam ostatnio sporo (właściwie to wszystkie). Duża w tym zasługa składu. Zawiera między innymi olejek z liści gorzkiej pomarańczy, liści rozmarynu i mięty pieprzowej. Ta mieszanka odpowiedzialna jest również za stosunkowo intensywny zapach wody. Niektórym może przeszkadzać, ale mnie się podoba. Czy warto? Na pewno naskrobię pełną recenzję.


5. Le Petit Marseillais żel pod prysznic biała brzoskwinia i nektarynka - poleciła mi go pewna Perfumoholiczka, a ja zaufałam jej nosowi. Nie zawiodłam się, zapach jest niesamowicie przyjemny, Na razie czeka w kolejce na użycie, a ja od czasu do czasu wącham sobie zawartość :)


6. Pomadka Rimmel Moisture Renew 180 Vintage Pink - Cudowna! Dopiero co znalazłam ulubieńców pod postacią masełek do ust z Revlonu, a tu takie odkrycie. Ma świetną formułę, jest bardzo dobrze nagimentowana i pachnie jak szminki mojej mamy, które podkradałam w dzieciństwie. A kolor ma boski. Szykuje się recenzja.

7. Mascara Max Factor False Lash Effect - mam spore zaufanie do tuszy Max Factor, więc ten wzięłam w ciemno. Gdy zobaczyłam silikonową szczoteczkę mina lekko mi zrzedła, bo na ogół takie twory skutecznie sklejały mi rzęsy. No ale użyłam, spisała się dobrze, więc daję jej zielone światło.

Jak tam Wasze zakupy? Planujecie, jesteście już po, czy dajecie sobie spokój? W razie gdybyście się nie załapały, nic straconego. Od 20 listopada Natura naszykowała promocję 40% na większość swojej kolorówki. Ja postaram się trzymać z daleka, chętnym życzę udanych łowów.

pozdrawiam
Kinga
SHARE:

8.11.14

Październikowe zużycia - mini recenzje


Witam! Jak co miesiąc czas na podzielenie się opinią o kosmetykach, które sięgnęły dna i niekoniecznie doczekały się pełnej recenzji na blogu. O części pisałam w osobnych postach, inne się nie załapały. Cóż, nie widzę sensu recenzowania produktu, który wystarczy podsumować w kilku zdaniach. Stąd mini recenzje - mam nadzieję że okażą się przydatne.

Jak nietrudno zauważyć królują kosmetyki pielęgnacyjne, wciąż też zużywam zapasy z Yves Rocher - ostatnie zamówienie robiłam dobre pół roku temu, a mój zbiór żeli pod prysznic dopiero zaczyna się kurczyć. Dobra okazja do skompletowania zamówienia z świątecznymi zapachami!


1. Odżywka Garnier Ultra Doux olejek z awokado i masło karite - pełna recenzja pojawiła się tu <klik>. Wiem, że ta odżywka ma wielu zwolenników. Pewnie ze względu na brak silikonów i krótki skład. Ja przy dłuższym stosowaniu niestety nie byłam z niej zadowolona. Włosy zareagowały na nią w najgorszy możliwy sposób - od nasady zaczęły się szybko przetłuszczać, a na długości puszyły się.

2. Wygładzający balsam odżywczy Tołpa z ekstraktem z marchwi i oleju awokado - do Tołpy zawsze miałam ograniczone zaufanie, trochę nie grały mi wysokie ceny i takie sobie składy. Nie raz wystawałam przy półce w Rossmanie zastanawiając się nad zakupem, ale ostatecznie odkładałam kosmetyk na swoje miejsce. W końcu do mojej łazienki trafił balsam, który okazał się przeciętniakiem z parafiną na początku składu. Zgadnijcie skąd to obiecywanie wygładzenie? Do tego na koniec lista parabenów. Na ogół nie czepiam się chorobliwie składów, ale jak na markę, która w wkrótce zmienia nazwę na TOŁPA GREEN (informacja na opakowaniu) nie jest imponująco. Bardzo przeciętny kosmetyk nie wart swojej ceny.

3. Isana Med krem do rąk 5,5 % mocznika - bardzo lubię mleczko do ciała z tej serii, jest niezastąpione po depilacji i przy walce z suchą skórą. Krem do rąk spełniał swoje zadanie, miał też gęstą konsystencję, którą lubię, ale nie mam ochoty kupować go ponownie. Za dużo jest fajnych kosmetyków o przyjemniejszym zapachu i dobrym działaniu.


4. Yves Rocher szampon do włosów kręconych z wyciągiem z baobabu - bardzo przyjemny szampon, o kremowej konsystencji i przyzwoitym działaniu. Co prawda nie zauważyłam żadnego wpływu na skręt włosów, ale ma przyjemny świeży zapach i włosy są po nim w dobrej kondycji. Cudów od szamponów nie wymagam, ten nie wyrządził mojej skórze głowy żadnej szkody, a używałam go z przyjemnością. Do tego jest niedrogi. Z pewnością wypróbuję inny z tej serii.

5. Yves Rocher Jardins du Monde żel pod prysznic o zapachu lawendy - całkiem fajny, choć czuję, że z zapachem można się było lepiej postarać. Ogólnie lubię lawendowe kosmetyki więc miło się go używało. O nim i innym lawendowym umilaczu kąpieli pisałam tu <klik>.

6. Yves Rocher Bio żel pod prysznic z olejem arganowym - Zapach przeciętny, a nie ukrywam, że to przede wszystkim tym czynnikiem kieruję się przy wyborze żelu pod prysznic.

Podsumowując, najlepsze wrażenie zrobił na mnie szampon z Yves Rocher, może też skuszę się ponownie na lawendowy żel. Pozostałe kosmetyki nie wyróżniły się niczym specjalnym. Znacie te produkty? Może u Was sprawdziły się lepiej?

pozdrawiam
Kinga
SHARE:

4.11.14

Ulubieńcy października


Nie będę oryginalna, jeśli napiszę, że ten miesiąc minął w mgnieniu oka. Dopiero szykowałam wrześniowych ulubieńców i czułam powiew jesieni na karku. Teraz mogę tylko mieć nadzieję, że będzie trwała jak najdłużej. Lubię ten czas gdy drzewa wciąż pokryte są złotymi liśćmi i można jeszcze liczyć na cieplejsze dni. I wciąż ciężko mi uwierzyć, że za kolejny miesiąc będę powoli wyciągać z szafy świąteczne dekoracje.

Październikowi ulubieńcy dali się ponieść jesiennej aurze. Przyszła pora na słodkie, otulające kosmetyki pielęgnacyjne, a w kolorówce prym wiodą śliwki, ewentualnie jagody i czerwienie (te ostatnie głównie na paznokciach). 


1. Palmer's Cocoa Butter Formula nawilżający balsam do ciała - nie przepadam za intensywnie pachnącymi balsamami do ciała, ale ten uwielbiam między innymi za zapach. Pachnie jak kakao -słodko, smakowicie, wręcz ciężko się powstrzymać przed zjedzeniem go. Pod względem pielęgnacji też nic mu nie brakuje. Masło kakaowe jest wysoko w składzie, a sam balsam jest gęsty, treściwy i bardzo wydajny. Świetnie się rozprowadza na skórze i dobrze nawilża. Idealny kosmetyk na zimne dni, konsystencją bardziej przypomina masło niż balsam. Jest tylko jeden mały zgrzyt. Ze względu na zbitą formułę, ciężko wydobyć go z opakowania, i przypuszczam, że niebawem będę musiała do pomocy zaprosić nożyczki.


2. Revlon Lip Butter 050 Berry Smoothie - masełka od ust Revlonu jako jedne z niewielu skutecznie łączą w sobie cechy szminki i balsamu do ust. Mogę używać ich cały dzień i absolutnie nie działają wysuszająco (jak to miało miejsce np ze słynnymi Babylips). Poszczególne odcienie różnią się od siebie natężeniem koloru i wykończeniem. Berry Smoothie to delikatny jagodowy róż,  który jest półtransparentny na ustach i zawiera delikatne drobinki odbijające światło. To właśnie ten po ten odcień najczęściej sięgam na co dzień. Efekt jest delikatny więc można używać go nawet w biegu, bez konieczności zaglądania w lusterko. Na ustach wygląda ślicznie, zdrowo i naturalnie. 

3. Revlon Lip Butter 096 Macaroon to taki naturalny przybrudzony róż. który również zawiera błyszczące drobinki. Na ogół nie lubię takich dodatków w produktach do ust (wyjątkiem są błyszczyki) jednak w przypadku obu pomadek efekt bardzo mi się podoba - jest subtelny i sprawia, że usta wyglądają na pełniejsze. Przy Macaroon można się pobawić natężeniem, bo pigmentacja jest o wiele mocniejsza niż w przypadku Berry Smothie. 


4. Essie - Twin Sweater Set - o tej cudownej ciemnej czerwieni pisałam w ostatnim poście <klik>. Powtórzę więc tylko, że kolor jest przepiękny, kojarzy mi się z dojrzałą żurawiną i na pewno nie raz będzie gościł na moich paznokciach w nadchodzących miesiącach. Jeśli więc szukacie ładnej zimowej czerwieni - polecam gorąco.


5. Kawowy żel pod prysznic Yves Rocher Jardins du Monde - pachnie po prostu przepysznie. Wiele o nim słyszałam i zanim zdecydowałam się wypróbować, wyobrażałam sobie mocny zapach czarnej palonej kawy. Tymczasem żel zaskoczył mnie aromatem słodkiej kawy z mlekiem. Ale jakiż on jest cudowny i jak działa na zmysły! Zapewniam, że po otwarciu pocieknie Wam ślinka.

6. Bielenda olejek do kąpieli lawenda i eukaliptus -  o tym jak pokochałam lawendę pisałam tu <klik>. Jej cudny zapach pomaga zrelaksować i wyciszyć się po długim dniu. Olejek Bielendy bardzo fajnie spisuje się w tej roli. Niecodziennie mam czas na taką kąpiel, ale przez to jeszcze bardziej delektuję się tymi chwilami, gdy mogę zapomnieć o całym świecie.

A może Wy się pochwalicie swoimi jesiennymi ulubieńcami?

pozdrawiam
Kinga
SHARE:

28.10.14

Essie - Twin Sweater Set


Z reguły nie przepadam za żelowymi lakierami. Są jednak przypadki, gdy taka formuła zdecydowanie działa na ich korzyść. Tak jest z Twin Sweater Set, błyszczącą, iście krwistą czerwienią. Wymarzoną na jesień i zimę.


Mnie kojarzy się z kolorem dojrzałej żurawiny.



Trwałość jest przyzwoita, jak na większość Essiaków przystało. Lakier ma dość rzadką, żelową formułę i z tego względu do pełnego krycia potrzebne będą dwie warstwy. Niech Was to jednak nie zniechęca, bo na paznokciach prezentuje się bosko. Zdecydowanie warto zobaczyć go na żywo.


Myślę, że czerwone paznokcie wyglądają przepięknie o każdej porze roku. Warto się do nich przekonać, bo odcieni jest tyle, że chyba każdy znajdzie coś w czym będzie się czuł dobrze. Ja mam słabość do tych ciemniejszych, lekko wpadających w bordo, więc Twin Sweater Set idealnie wpasował się w moje gusta.

A Wy lubicie czerwone lakiery?

pozdrawiam 
Kinga
SHARE:

21.10.14

Wieczorne rytuały


Jesień wparowała do mojego miasta w towarzystwie deszczu, chłodu i ogólnej szarugi. Chyba rozpanoszyła się na dobre, a mnie chwilowo zmusiła do zrezygnowania z codziennych spacerów z córą. Po trochu jestem wdzięczna tej ponurej pogodzie, bo dzięki niej zyskałam kilka dodatkowych godzin na ogarnięcie domowych obowiązków. Jeśli dobrze pójdzie czasem udaje mi się wygospodarować odrobinę czasu dla siebie - wziąć gorącą kąpiel pod koniec dnia, wsmarować w siebie ulubiony balsam i cieszyć się wszystkim tym o czym marzy statystyczna, znerwicowana matka (bo wbrew pozorom dzień spędzony w domu z dzieckiem do spokojnych i leniwych nie należy).

To chyba dzięki tej potrzebie ukojenia myśli i spokojnego zamknięcia dnia, tak bardzo doceniłam działanie lawendy. To spora odmiana, bo wcześniej za tym zapachem nie przepadałam. Nie wiem czy to nowe okoliczności, które karzą szukać namiastek luksusu w zasięgu ręki, czy ciążowe hormony nie wróciły jeszcze na swoje miejsce. W każdym razie, lawendę kocham od kilku tygodni i dziś mam zamiar pokazać Wam po jakie kosmetyki sięgam najchętniej.


Moim numerem jeden jest zdecydowanie olejek do kąpieli z Bielendy. Połączenie lawendy i eukaliptusa jest po prostu boskie, wystarczy dosłownie kilka kropel, żeby cieszyć się pięknym zapachem i wanną pełną piany. Do tego zwykle używam lawendowego żelu do mycia Yves Rocher, bo czuję, że inny zapach zakłóciłby mój mały rytuał :) Taka kąpiel działa wyciszająco i niesamowicie odpręża.

Balsam do ciała do kompletu byłby pewnie przesadą, ale po kąpieli lubię użyć chłodzącego żelu do stóp z wyciągiem z lawendy i mięty pieprzowej z Yves Rocher. A propos balsamu, tej jesieni kocham Palmersowe masło kakaowe i moim zdaniem oba zapachy bardzo zgrabnie się łączą. 


Nie byłabym sobą gdybym pod koniec posta nie dorzuciła tego lakieru. Essie Lilacism to jedyny pastel, po który mam ochotę sięgać również jesienią. Może dlatego, że kojarzy mi się właśnie z kwiatem lawendy.


Zabrakło tu  moich soli do kąpieli, wosków zapachowych i pachnących torebeczek do szaf. Żebyście nie pomyśleli, że jestem szurnięta, nie załapały się do zdjęć. Przyznaję, że arsenał jest spory i lawenda opanowała mój dom. Lubię ją szczególnie pod koniec dnia. Jej zapach w sypialni uspokaja i PODOBNO pozwala cieszyć się lepszym snem (to też kiedyś sprawdzę, tak za 18 lat).

Macie swoje ulubione wieczorne rytuały? Co Was uspokaja po ciężkim dniu? Kąpiel, film, książka? A może jeszcze coś innego?

pozdrawiam
Kinga
SHARE:
© ROSE AND VANILLA . All rights reserved.
Blogger Templates by pipdig